Coś (cz. 1)


„Coś” – to taki fragment wymyślonej nierzeczywistości, który ma trochę wyjaśniać rzeczywistość. Jakże spektakularne może być uciekanie się do nieograniczonych niczym wizji kosmologicznych podróży liczonych w miliardach lat świetlnych, a jak przyziemne zwykłe codzienne wydarzenia w „szczelinach istnienia” doświadczanego mikrokosmosu za „błonami umysłu”. W tworzeniu opowieści o tym, jak i z czego powstawało owo „coś”, rodziły się szczególnie na Wschodzie, zarówno tym bliskim jak i dalekim.

Tu biło źródło dla natchnionych kapłanów, proroków i rishi, którzy głosili nowiny o wspólnej prasubstancji Nun, o uniwersalnym prawie Maat czy o Brahmanie jako wszechobecnej świadomości. Z czasem te bezosobowe byty przekształcane były w bóstwa o konkretnych imionach, cechach i oczekiwaniach wobec ludzi. Problemem jednak było to, że owi bogowie nie mieli ochoty się ujawniać, więc pozostawały trzy drogi, które pozwalały na „uwierzenie” w to, że istnieją. Droga pierwsza – z jakiegoś powodu ktoś dostępował łaski bezpośredniego kontaktu z którymś z bogów lub doznawał czegoś w rodzaju oświecenia i odtąd wiedział że ów bóg istnieje. Droga druga – ktoś nam o tym powiedział, a że był wiarygodny, przyjmowaliśmy jego wiarę w owo istnienie. Droga trzecia, to droga własnych kalkulacji albo matematycznego rozumowania oraz ważenia za i przeciw, jak u Pascala. Tu też mieści się kalkulacja związana z przynależnością do wspólnoty, tradycji czy wiary ojców.

Najczęściej pojawiają się natchnieni prorocy, wyjątkowo predysponowane jednostki określane mianem „rozwiniętych duchowo” czy “podatnych na doświadczenia mistyczne”. Wiarę więc wiążą z własnym wglądem i duchową inteligencją oraz na ogół uznają tylko to, co sami na sobie sprawdzą podążając swoimi sekretnymi ścieżkami. Chwała im za to, gdy czynią to z własnej potrzeby, a ich własne życie staje się bardziej spełnione, gorzej z tą chwałą, gdy od innych oczekująy podążania ich ścieżką.

Jeden z największych myślicieli indyjskich, Śankara, żyjący w VII w. twórca znaczącej szkoły filozofii indyjskiej – Adwajta Wedanty, uważał, że wyposażeni jesteśmy w bezpośrednią duchową intuicję – określaną jako atman – która jest cząstką czegoś znacznie, znacznie większego – określanego jako brahman. Tego „czegoś” nie widzimy i nie doświadczamy, gdyż w umyśle jest zbyt wiele przeszkód i zakłóceń. Cały postrzegany świat… to tylko iluzja – maya. Nie dostrzegamy, że rzeczywiście istnieje tylko czysta i beztreściowa świadomość – cit, która zamieszkuje iluzoryczne ciała – wynik naszej fałszywej identyfikacji (adhyasa) ze światem – i tym samym pozostajemy w niewiedzy czyli w avidya. W zależności od umiejętności dysponowania strumieniem spersonalizowanej świadomości, każdy z nas jest mniej lub bardziej władny przedostać się przez te zasłony i doświadczyć siebie jako ową cząstkę wszechobecnego, wiecznego i nieprzemijającego strumienia świadomości uniwersalnej. Każda rzecz, gdziekolwiek została wyprodukowana i istnieje w przestrzeni, jest zawsze wszystkim we wszystkich rzeczach, które są w nim zawarte jako cząstki. Taka jest czysta próżnia Boskiego zrozumienia, jak ocean światła zawierająca niezliczone światy, które jak niezliczone fale morskie poruszają się w nim bezustannie (z: Joga Vasistha).

Jestem sceptykiem i bliżej mi do racjonalnego oceniania takich transcendentnych doświadczeń. Ale nie wykluczam innego spojrzenia czy odczuwania; raczej obserwuję, wsłuchuję się, próbuję zrozumieć i często pozwalam sobie na zadawanie pytań, które ewentualnie pozwoliłyby na pełniejsze rozumienie drugiej strony. Wielokrotnie będąc w Indiach, stojąc czy siedząc oko w oko z duchowymi mistrzami oraz konfrontując się z ich wizjami czy opowieściami o możliwościach wewnętrznych transgresji, odwoływałem się przede wszystkim do logicznego, zdroworozsądkowego sposobu weryfikacji tychże (jak dla mnie) „magiczności” umożliwiających przenikanie do innych wcieleń własnego życia czy telelokacji po najdalszych zakamarkach wszechświata. To mi pomagało w ustaleniu swoich granic, oraz rozróżnieniu tego, co akceptuję, od tego, czego nie przyjmuję. Często zajmowałem pozycję pomiędzy, gdyż nie obce mi było owo „coś”, które przewijało się przez cale lata moich poszukiwań. Inspirowało mnie chińskie tao, będące ekwiwalentem ostatecznej i ciągle zmieniającej się rzeczywistości. W buddyjskich tradycjach była to dharmakaja – bezforemność wymykająca się jakimkolwiek określeniom. W hinduistycznych koncepcjach jakże często mowa była o uniwersalnej świadomości brahmana. Wszystkie te pojęcia były i są dla mnie wystarczająco nieokreślone oraz odpersonalizowane, aby można je ciągle i ciągle adaptować do zmieniających się koncepcji opisu świata, wszechświata i innych multiświatów. Wszystko twa od zawsze, wszystko zmienia się nieustannie, wszystko przenika każdą sferę życia.

O tym oraz o niektórych wątkach łączenia nauki i religii w poszukiwaniu owego „czegoś” chciałbym się dzielić w ramach tego cyklu.

Lesław Kulmatycki

Leslaw Kulmatycki, profesor Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, psychoterapeuta, religioznawca, specjalista w zakresie jogi klasycznej oraz technik relaksacyjnych, które poznawał w ośrodkach Australii i aszramach Indii. Wykłada i prowadzi praktyczne warsztaty oraz redaguje pismo dostępne na stronie: www.przestrzenrelaksacji.pl 

2 thoughts on “Coś (cz. 1)

  1. Fascynujący temat. Zapowiada się na dłuższy cykl, na co liczę z niecierpliwością oczekując kolejnych odsłon. Gratulacje i podziękowania dla Autora za przecieranie mało uczęszczanych – bo trudnych – szlaków.

  2. Świetny tekst, drogi Leszku, dzięki za „wrzutkę”. Świat mądrości wschodu – od Japonii i Chin, poprzez Indie do Persji – jest mi szalenie obcy. Formule Rudyarda Kiplinga hołduję silnie:

    Oh, East is East, and West is West, and never the twain shall meet,
    Till Earth and Sky stand presently at God’s great Judgment Seat;

    Czyli w dość luźnym tłumaczeniu:

    Wschód jest Wschodem, a Zachód Zachodem, na zawsze jak ogień z wodą
    I tak pozostaną, póki Ziemia i Niebo aż do Wielkiego Sądu Bożego;

    Wiedział, co mówi, w końcu wychował się w Indiach, kształcił się w Anglii, by wrócić z powrotem do Indii i patrzeć na ów świat owym „podwójnym widzeniem”, możliwym jemu, (a może i Tobie) – jako hinduski chłopak i brytyjski młody dżentelmen. Zdawał sobie sprawę z bezsilności przebicia tej bariery, której w sensie nie tylko społecznym doświadczył znakomity religioznawca, Mircea Eliade, odrzucony przez rodzinę braminów.
    Ja reprezentuję zgoła silniejszą wersję tego przekonania o „nieprzezroczystości” kultur. Widzę nawet między tak bliskimi społeczeństwami Zachodu wielką przepaść. Wprawdzie łatwiej się nam skomunikować z Niemcami, Włochami czy Anglikami, ale nie ma mowy o prawdziwym porozumieniu, możliwym jedynie w głębokim zanurzeniu w specyficznym systemie własnych kulturowych odniesień. Języki polski, niemiecki, angielski, etc., nie kroją rzeczywistości na identyczne „slices” (jak to przetłumaczyć?). Przykładowo: „lokomotywa” dla Polaka wychowanego na Tuwimowym wierszu znaczy co innego niż dla Anglika wyrastającego w kulturze „Little engine”. „Tysiąc koni przepuszczamy…” rzutuje inaczej na mentalność niż „London Brigdge is falling down…” A tak w ogóle – dziś młodzież nie zrozumie „Lokomotywy” tak jak my, którzy pamiętamy, doświadczyliśmy bliskości potęgi maszyny parowej; nie tylko wiemy, jak wyglądała, ale wprost czujemy ją.
    Przytaczam takie „dziecinne” przykłady, bo już na tym poziomie widać nieprzekładalność kultur. Wspólnotę ludzi doznajemy na poziomie elementarnym, biologicznym; głód, strach, zimno. Kiedy jednak sięgniemy choćby nieco wyżej, do dokonań myślowych, więź ta pryska. A nikt nie ma wątpliwości, ze na przykład, Polak będzie czytał i rozumiał Ogniem i mieczem inaczej niż Ukrainiec. I tak dalej
    Czy ma to oznaczać bezsilne opuszczenie rąk w z góry przyjętym przeświadczeniu o daremności studiowania obcych cywilizacji? Bynajmniej i wręcz przeciwnie. Może nie tyle tak naprawdę dowiemy się o osiągnięciach intelektualnych innych, ale na pewno – prawdy o sobie samych, która może nagle ujawnić się nam z niespodziewanej strony.
    Tu Cię wyzwę na pojedynek myślowy. My, imigranci w USA, nigdy Ameryki w pełni nie zrozumiemy, ale na pewno lepiej pojmujemy rzeczywistość polską, jej kulturę i dokonania. Innymi słowy, dzęiki przefiltrowaniu Polski przez coraz gęstsze sita amerykańskiego świata, lepiej rozumiemy Kraj niż jego mieszkańcy, pozbawieni tego „podwójnego” widzenia.
    Wracając do Twego tekstu, czytam go i „słyszę” elementy rozumowania św. Augustyna, biskupa Berkeley’a, Plotyna i innych. Czyli co? – przekładam Twój wywód na swoje kategorie – jakże odległe od tego, co chcesz nam powiedzieć. Przypomina mi się nie tak dawny eksperyment translatorski: wiersz amerykańskiego poety dano tłumaczowi do przełożenia na hiszpański, a następnie ten przekład podsunięto innemu sprawnemu tłumaczowi, by wersję hiszpańską przełożył na angielski. Rezultat niemal oczywisty: otrzymaliśmy po takiej obróbce dwa odmienne wiersze.
    Pozdrowienia, cz

Dodaj komentarz