Obrazeczki i relikwijki. O infantylizacji języka wiary


O umieszczanych w szpitalach relikwiach zrobiło się znów głośno po tragicznej śmierci 33-letniej kobiety, której odmówiono wykonania ratującej jej życie aborcji w szpitalu im. Jana Pawła II w Nowym Targu. Jak wynika z tekstu na stronie “Gazety Wyborczej”, imię Patrona miało w tej tragedii rolę decydującą:
W pierwszych latach XXI wieku część polskich szpitali podpisała zobowiązanie na polecenie kurii, że nie będzie wykonywać aborcji – był to warunek, by otrzymać imię polskiego papieża. Dyrektor nowotarskiej placówki powtórzył zobowiązanie w 2005, gdy minister zdrowia Marek Balicki zaapelował do szpitali o przestrzeganie ustawy o planowaniu rodziny. Dyrektor Adam Chrapsiński powiedział, że szpital nosi imię papieża, co zobowiązuje go do przestrzegania boskiego prawa i nauk papieża, które stoją w sprzeczności z zabiegami usuwania ciąży.

Swoistymi strażniczkami religijnego zobowiązania tego i kilkudziesięciu innych polskich szpitali są umieszczane w ich kaplicach relikwie Patrona lub innych świętych – o którym to fenomenie pisałam już na tym blogu ponad cztery lata temu. Do tematu wiary w moc relikwii wracam dziś w kontekscie języka, jakim ten, zdawałoby sie, archaiczny kult jest artykułowany, języka specyficznego dla infantylnej religijności, w jakiej grzęźnie polski katolicyzm.

Relikwie dzielą się na kilka stopni. Watykan uznaje już tylko dwa: relikwie I-stopnia, czyli fragmenty ciał świętych, oraz II-stopnia, czyli przedmioty, które do świętych należały lub o których na pewno wiadomo, że ich dotykali. W przypadku Jana Pawła II za posiadaczy relikwii II-stopnia mogą się zatem uważać bardzo liczni pielgrzymi, których papież osobiście obdarował różańcem, co zawsze czynił w trakcie zbiorowych audiencji (mam nawet taki, przywieziony przez córkę, wraz z pamiątkowym zdjęciem, z polonijnej pielgrzymki do Watykanu). Do czasu unieważnienia ich w 2017 r. przez Kongregację Nauki Wiary masowo produkowane były relikwie III-stopnia, którymi stawały się dewocjonalia lub kawałki materiału „dotknięte” przez relikwię I-stopnia. Ich wytwarzaniem i dystrybucją zajmowały się najczęściej zakony będące w posiadaniu fragmentów ciał swoich kanonizowanych patronów lub patronek.

Nie twierdzę, że robiono to w celach komercyjnych – sprzedaż (za symboliczne na ogół kwoty) zasilała działalność charytatywną – ciemną stroną tego nieuświadomionego procederu było natomiast utwierdzanie magicznej wiary w cudowną moc owych relikwii. To, co mnie w tym przejawie katolickiej pobożności szczególnie uderzyło, jest infantylny język wytwórczyń relikwii, który powinien zaalarmować nabywców, traktowanych jak kilkuletnie dzieci (inna rzecz, że do dzieci takimi zdrobnieniami też mówić nie należy).

Bierzemy wstążkę nawiniętą na rolkę, otwieramy relikwiarz, pocieramy o kostkę [chodzi o fragment kości] i potem tniemy wstążeczkę na kwadraciki – pół centymetra na centymetr. Na obrazeczku z przodu jest zdjęcie św. Tereni, a z tyłu jest okienko i tam wklejamy wstążeczkę. Tam też jest napisane „materiał otarty o kości św. Teresy od Dzieciątka Jezus”. Ten obrazeczek jest malutki – 5 cm na 3, to taka relikwijka.

W tej trzyzdaniowej wypowiedzi siostry zakonnej naliczyłam aż dziesięć zdrobnień. Być może mamy tu do czynienia ze wspólnotową idiosynkrazją karmelitanek bosych – ich język był (i nadal jest) ksztaltowany przez pisma św. Teresy z Lisieux, popularnie zwanej św. Tereską (w odróżnieniu od św. Teresy z Avili, zwanej „Teresą Wielką”), która do zakonu wstąpiła jako 15-letnia, rozpieszczona przez owdowiałego ojca „mała królewna”. Jej, mimo to, niezwykle dojrzała duchowość (która zasłużenie uczyniła ją Doktorem Kościoła) została utrwalona w autobiograficznych zapiskach, naładowanych pieszczotliwymi zdrobnieniami i dziecięcymi eksklamacjami w rodzaju: Chcę, będąc w niebie, czynić dobro na ziemi. Po śmierci spuszczę na nią deszcz róż! [albo] Dużo rzeczy w Niebie zniknie, bo je wam przyniosę… Będę małą złodziejką, będę brała wszystko, co mi się będzie podobało. [Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Dzieje duszy, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, 2013]

Wydaje się, że (nieznośna miejscami) religijna egzaltacja i cukierkowa uczuciowość Małego Kwiatka, jak sama siebie nazywała Teresa z Lisieux, to główne powody – i efekty – niezwykłęj popularności jej pism wśród świeckich katolików. To samo można powiedzieć o kilkusetstronicowym Dzienniczku – uwaga na zdrobnienie! – św. Faustyny. (Przeprowadzona w 1993 r. ekshumacja jej ciala posłużyła masowej produkcji relikwii – o szczegółach operacji można przeczytać tutaj.)

Ale to duchowni są odpowiedzialni za język, jakim przekazywana jest nauka Kościoła. Język religii, teologii i duchowości jest w zasadzie metajęzykiem, bo opisuje/wyjaśnia słowo Boże, a nie jakąś empirycznie sprawdzalną, pozasłowną rzeczywistość. Poważnie traktowany dyskurs religijny wymaga szczególnej staranności i rozwagi. Nie wydaje się, żeby zdrobnieniowa infantylizacja przekazu służyła prawdzie, której nie da się udowodnić, można ją jedynie – i dlatego trzeba – przekazywać z należnym trosce ostatecznej (ultimate concern – jak wiarę religijną zdefiniował Paul Tillich) respektem. 

Tymczasem z ust zakonnicy ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia dziennikarka „Gazety Wyborczej” na pytanie o pochodzenie relikwii św. Faustyny uslyszała w odpowiedzi: Jak była trumienka otwierana, to były tam doczesne szczątki i belka materiału była potarta o te kości. Zdrobnienie miało zapewne wyrazić jakiś szczególny rodzaj uczucia wobec świętej Patronki, ale wyszło groteskowo, niemal prześmiewczo. Gdyby chodziło o zdegradowane w 2017 r. „relikwijki”, byłby to nawet zrozumiały sarkazm, jednakże cytat pochodzi z artykułu opublikowanego w roku 2011, kiedy renesans średniowiecznego kultu relikwii miał w Polsce swoje apogeum w związku z beatyfikacją Jana Pawła II.
Notabene papieża, który jak żaden inny przysłużył się infantylnej popkulturyzacji wiary.

Mulier Religiosa

Dodaj komentarz